0
DAD 2 kwietnia 2025 09:48
Po naszej ostatniej eskapadzie na pociągu w Mauretanii, która swoją droga została relacją roku, postanowiliśmy kontynuować afrykański kierunek.

Afryka zaczęła mi się podobać, a jej różnorodność wciąż mnie fascynuje. Tym razem nie miałem sprecyzowanej destynacji, a ponieważ w Afryce jest aż 54 kraje, wybór był naprawdę ogromny. Wybór padł na Togo i Benin, kraje, które na pierwszy rzut oka nie mówiły mi nic, ale okazały się pełne niespodzianek. Tym sposobem, równo rok od poprzedniego wyjazdu, w tym samym składzie czyli ja, Kuti, Bartek, Jurek, Bunio, wntl i Tomek zameldowaliśmy się na lotnisku w Krakowie. Doszedł do nas jeszcze Mateusz, co zgrabnie uformowało nam dwa czteroosobowe zespoły, co nie jest bez znaczenia dla kosztów transport.

Mamy mieć planowo przesiadkę w Monachium. Później lot do Brukseli, a tam już lot do Lome z międzylądowaniem w Akkra w Ghanie. W Monachium mamy 1,5h do kolejnego lotu, wiec ciasno. Na szczęście na jednym bilecie.
Plany planami….a lotnisko w Krakowie zalane gęsta białą mgłą. Siedzimy w samolocie na płycie lotniska Balice. Nasz lot miał odbyć się o 7:25. Przed nami nic nie wyleciało. Sprawdzam w telefonie jaka sytuacja na niebie i widzę że samoloty do Balic przekierowywane są do Katowic. W głowie mam już tysiące myśli. Obiecuje sobie że będę baczniej zwracał uwagę na jesienne wyloty z Krakowa, bo obarczone są jednak dużym ryzykiem którego nie przewidziałem.


IMG_3110.jpg



Zaczynam dostrzegać sąsiednie samoloty. Po godzinie jednak startujemy i to jako pierwsi co mnie nieco zaskakuje. To Lufthansa, wiec może traktują te linie bardziej poważnie niż lowcosty. Będziemy mieli całe 30 minut w Monachium na przesiadkę i może się nam udać. Tak też się stało. W dobrych nastrojach lecimy już do Brukseli, gdzie też po krótkim oczekiwaniu (1,5h) odlecimy w stronę czarnego lądu.

Rozpoczyna się boarding. Jesteśmy jedynymi białymi w kolejce. Miły Pan z obsługi przy kontroli biletu daje mi bez pytania upgrade do premium economy. Extra! Co za miła niespodzianka. Reszta ekipy za mną i tez zaczynają się rozsiadać w premium. To będzie dobry lot.


IMG_3125-2.jpg



Dzwoni do mnie Kuti, który był w kolejce jako ostatni z nas.

„Musimy wysiąść z samolotu.”

„Co?”

„No z samolotu musicie wysiąść!”

„Dobra, dobra.”

„Serio, nie wpuścili mnie.”

„Dobra, dobra, nie mam teraz czasu na pierdoły…”

„Serio, chcieli zobaczyć wizę do Togo.”

„Przecież wiza jest na lotnisku w Lome.”

„Serio. Przyjdź do mnie…”

Przy wejściu na pokład samolotu zaczynam rozmowę z obsługą. Grzecznie tłumacze ze dla nas wiza jest do uzyskania na lotnisku w Lome. Stewardessa jeszcze grzeczniej tłumaczy mi że jestem w błędzie. Co za absurdalna sytuacja. Wychodzę do „gate’u”. Obsługa wyjaśnia nam, że potrzebujemy wizy do Togo i nie ma już takiej na lotnisku. Wyciągam telefon, sprawdzam i widzę informacje ze owszem jest na lotnisku. Informacje datowane na dwa miesiące przed naszym wylotem.
Zaczynam czuć, jak rośnie mi temperatura ciała. Myślę, że nie potrafię już dobrze ocenić sytuacji i w tej chaotycznej atmosferze mam wrażenie, że coraz mniej kontroluję, co się dzieje. Nagle wszystko zaczyna się rozsypywać.” Oficjalny boarding jest już zakończony.
Obsługa jednak jest pomocna i dzwoni do Lome (sic!). Pytają czy przyjmą nas na miejscu i wydadzą nam wizy.
Czekamy. Samolot powinien już odlecieć, ale nadal czekamy.
Niestety nie ma zgody na nasz wylot bez wiz. Wiadomości z lotniska w Lome były jasne. W moim poukładanym planie, czuje jak zaczynam tracić kontrole nad sytuacją.


IMG_3127.jpg



Samolot odlatuje bez nas, a my zostajemy na zimnej podłodze brukselskiego lotniska, z poczuciem, że wszystko wymknęło się spod kontroli. Jednak takie momenty podróży, choć frustrujące, są częścią tej nieprzewidywalnej, ale pięknej przygody. Czekały nas kolejne wyzwania, ale to właśnie one sprawiają, że podróże stają się niezapomniane.”To była katastrofa.Ciężko mi nawet opisać ogromny żal, jaki czułem w tamtym momencie. Kupiliśmy bilety około dziewięć miesięcy wcześniej. Sprawdzaliśmy wszystko – dokładnie, krok po kroku. Pamiętam, że kontrolnie zerknąłem na wymagania wizowe na trzy miesiące przed odlotem, i wszystko było w porządku. Niestety, przepisy wizowe zmieniły się tuż przed naszym przylotem, a nikt, ale to nikt tego nie zweryfikował. Togo to nie jest destynacja, o której piszą w głównym nurcie i popełniliśmy błąd. Tak, to czysty błąd, który trudno nawet usprawiedliwiać. W naszym zespole byli ludzie, którzy nie jedno już widzieli, mają spore doświadczenie, a mimo to nikt nie sprawdził tego ponownie. Epic fail!

Odlecieliśmy do Frankfurtu. Tam się rozdzieliliśmy. Trzy osoby wróciły do Polski, a pozostali uznali, że skoro już wzięli urlopy, a rodziny pogodziły się z wyjazdem, to nie ma sensu wracać. Na szczęście ogromną pomocą okazał się @skrzat który błyskawicznie znalazł nam ciepłą destynację i pomógł ogarnąć cały ten „bałagan”. Jeszcze tej samej nocy kupiliśmy bilety na Gran Canarię, by już następnego dnia poczuć ciepło Wysp Kanaryjskich.

Czułem wtedy ogromne piętno porażki. Nie miałem ochoty lecieć gdziekolwiek. Okazało się jednak, że nasz prawie tygodniowy wypad na Kanary był jedną z najlepszych męskich eskapad. Nigdzie się nie spieszyliśmy, jedzenie było pyszne, wino bardzo dobre, a towarzystwo świetne. To jednak nie temat naszej relacji, a to co działo się na Gran Canaria, zostaje na Gran Canaria :)

Cztery miesiące później meldujemy się na lotnisku w Warszawie w składzie siedmioosobowym, czekając na samolot do Brukseli. Z pierwotnego składu odpadł Tomek, który w tym czasie podbijał Koreę Południową.

Tym razem pamiętaliśmy już o wizach. Wizy do Togo aplikujemy pod linkiem . Wiza na 15 dni kosztuje 25 000 CFA za wersję single lub 35 000 CFA za multi. Co ciekawe, obciążają nas kosztami za wizę pod nazwą "Inh test covid19". Wiza do Togo wydawana jest do 5 dni, a proces jest całkiem intuicyjny. Jeśli czegoś brakuje, otrzymujemy informację, co należy uzupełnić. Zdarza się, że jedna osoba otrzymała wizę dopiero po ponad tygodniu.

Wizy do Beninu załatwiamy przez tę stronę - link. Koszt to około 30 000 CFA, a do tego dochodzi 3 000 CFA opłat manipulacyjnych. Wizę do Beninu dostaje się dosłownie w kilka minut, niemal automatycznie.

Podczas próby skanowania paszportu do wizy, Jurkowi wypadła kartka ze zdjęciem. Wiza była już zaaplikowana, ale nie da się wjechać na paszporcie tymczasowym. Super, zaczynają się problemy. Chociaż przyznam, że akurat trafiło na Jurka wcale mnie nie zaskoczyło. Na szczęście Jurek to stary chemik, więc w swoim warsztacie zmajstrował coś na szybko. Kartka została przyklejona, paszport wygląda jak nowy. Woleliśmy jednak nie sprawdzać, jak się trzyma. Mateusz natomiast dopiero w dzień wylotu zaczął szukać swojej żółtej książeczki, której oczywiście nie znalazł. I tak rozpoczęliśmy drugie podejście w poszukiwaniu śladów „VooDoo”.


WhatsApp Image 2025-04-03 at 21.11.27.jpeg



Wylot z Warszawy przebiegł bez komplikacji, prosto do Brukseli. Mieliśmy trochę czasu, więc zaplanowaliśmy wizytę w saloniku. Niestety, na terminalu T nie ma dostępu do saloników z Priority Pass, więc trzeba jechać Shuttle Busem na terminal B, ale jeździ co 10 minut, więc dramatu nie ma.

Lot do Lome odbył się z tego samego gate’u co ostatnio, więc muszę przyznać – lekki stresik. Miałem obawy, czy wszystko jest w porządku. Liczyłem na darmowy upgrade do Premium Economy, ale usłyszałem, że mogę zapytać o to dopiero na pokładzie samolotu. Owszem, mogę go dostać, ale za 200 euro… No cóż, chyba wystarczy to, co mamy, choć Airbus 330 na taki lot to trochę mało komfortowy wybór. Na szczęście nie było za dużo ludzi, więc lot z przesiadką w Accra do Lome przebiegł bez zakłóceń. Każdy zajął swoją „kuszetkę”, co okazało się nawet lepszym rozwiązaniem niż Premium Economy.


IMG_1399.jpg



Na lotnisku w Lome musieliśmy okazać wydrukowaną wizę. W zamian otrzymaliśmy elegancką naklejkę do paszportu, zajmującą całą stronę. Cała procedura przebiegła sprawnie. Przy wyjściu z lotniska znajdowały się dwa punkty sprzedaży kart SIM. Wybieramy Moov Africa, ponieważ poinformowano nas, że będzie działać również w Beninie. Choć, jak się później okazało, nie było to prawdą, internet działał bez zarzutu, a cena była odpowiednia.

Tuż obok znajdował się kantor, gdzie kurs wymiany był nawet lekko wyższy niż na oficjalnych stronach internetowych. Wymieniliśmy więc większą ilość gotówki, bo karta płatnicza działa jedynie w dużych miastach i to nie wszędzie.


IMG_1406.jpg



IMG_1411.jpg



Zdecydowanie polecam ściągnięcie aplikacji **Gozem**. To taki afrykański Uber, który działa bez zarzutów, choć tylko w większych miastach. Zaletą jest to, że od razu wiadomo, jaka będzie cena i można niektóre kwestie wcześniej zaplanować. Ceny również były bardzo korzystne, a dzięki podzieleniu kosztów transportu na cztery osoby, wyszło bardzo ekonomicznie.

Wychodzimy z lotniska, część z nas wymienia walutę, część załatwia karty SIM, a palacze jak to palacze – koniecznie muszą zapalić. I właśnie wtedy do Bunia przyczepił się żołnierz z długą bronią. Oczywiście, chodziło o palenie, choć Bunia palił już na parkingu poza lotniskiem. Dyskusja trwała około 15 minut, groźne miny, pokrzykiwania. Żołnierz zażądał paszportu, a później 50 euro kary. Gdy zaczęliśmy podnosić głosy i grozić wezwaniem policji, paszport wrócił do właściciela, a mandat zakończył się tylko pogrożeniem palcem i prośbą, byśmy nie robili tego ponownie na lotnisku.
Welcome to Africa. Trzeba uczciwie przyznać, że zaczynają się pojawiać problemy komunikacyjne, bo angielski w tej części Afryki nie jest powszechny. Na szczęście w krytycznych momentach oni sami też korzystają z Google Translate.

Na pierwszy ogień wzięliśmy **Hotel Yabisso**. Transport taksówką za pomocą Gozem kosztował 1600 CFA, czyli około 10 zł za całe auto. Hotel znajduje się w pobliżu, zaledwie 6 km od lotniska. W okolicy hotelu znajduje się małe koczowisko, ludzie śpią pod płotem, na chodniku… Jest ciemno i nie ma oświetlenia, atmosfera średnia, a noc, jak to noc – wszystkie koty są czarne.

Sam hotel okazał się w porządku. Cena to 160 zł za dwojke z śniadaniem. Pokój ma klimatyzację, a pościel była czysta. Trzeba jednak pamiętać, że w afrykańskim standardzie pokój dwuosobowy zazwyczaj ma jedno duże łóżko, chociaż czasami zdarzają się też pojedyncze.

Wyruszamy na mały rekonesans w poszukiwaniu kolacji i dobrego piwa. Spacerowanie nocą po czarnych ulicach Lome może być stresujące dla jednej osoby, ale siedmioosobowa grupa podnosi komfort psychiczny. I w końcu trafiamy do knajpy. Co prawda pusta, ale nie spodziewaliśmy się tłumów. Co ciekawe, można tu płacić… bitcoinem. Zapytałem obsługę, a oni potwierdzili – szef przyjedzie, jeśli będzie potrzeba. Przyznaję, że to mnie lekko wprawiło w konsternację.

Kupujemy togińskie piwo **Pils** i zamawiamy coś z karty, nie wiedząc dokładnie, co to będzie. Okazało się, że to wywar warzywny z kośćmi i minimalną ilością mięsa, a do tego kula z maniokowego ciasta do maczania. Okazało się, że to **fufu** – miękka, elastyczna masa powstała z gotowania i ubijania manioku lub yamu. Bardzo lokalne danie!


IMG_1437.jpg



IMG_1438.jpg



IMG_1427.jpg



Wracamy do hotelu i idziemy spać. Rano planujemy zobaczyć jeszcze Fetish Market i ruszać w kierunku Beninu.Wstajemy z Bartkiem jak zwykle wcześnie rano i idziemy na spacer. Chcemy zobaczyć Ocean i życie ulicy, zanim reszta wstanie. Zachwycają mnie kolorowe kobiety w tradycyjnych strojach. Z podziwem spoglądam na te, które noszą swoje zakupy lub całe sklepiki na własnej głowie. To typowy afrykański widok, ale podoba mi się bardzo. Ich wdzięk i siła, z jaką niosą ciężar na głowie, przypominają mi obrazy z podróży po Afryce, które widziałem w książkach i filmach.


IMG_1461.jpg



IMG_1514.jpg



Docieramy do kościoła. To Katedra Najświętszego Serca Jezusa – największy i najbardziej znany kościół w Lomé. W środku pięknie poubierani, odświętni ludzie. Nie przeszkadzamy, bo akurat trwa msza. Atmosfera jest spokojna, czuć szacunek do świętości miejsca. Chociaż to wczesny poranek, katedra wypełniona jest modlącymi się osobami. Cicho, ale z namaszczeniem – jakby czas się tam zatrzymał.


IMG_1467.jpg



IMG_1473.jpg



W okolicy Katedry znajduje się Grand Marché – wielki bazar. Jest tak wcześnie, że ludzie dopiero zaczynają się rozkładać, ale przypuszczam, że to tętniące życiem miejsce przez cały dzień. Wokół pachnie przyprawami, świeżymi owocami i dźwiękami lokalnych rozmów. Uśmiechnięte kobiety i mężczyźni oferują swoje produkty. Czuć energię, która budzi się na nowo z każdym krokiem.

Dosłownie kilkadziesiąt metrów od kościoła jest już plaża. Jak na standardy afrykańskie, jest ogólnie czysta. Zresztą mam poczucie, że nie jest tu tak brudno, jak się spodziewałem. Fale są duże, ale to w końcu ocean. Czas wracać do hotelu na śniadanie.


IMG_1485.jpg



Po drodze znowu podziwiam kobiety z towarami na głowie i przyglądamy się „stacji benzynowej”. Jest zapotrzebowanie, więc jest i biznes.Ciekawa ekspozycja sklepu obuwniczego. Miejscowy handel rozwija się tu na każdym kroku, a najprostsze pomysły bywają najbardziej trafione. Kiedy widać, jak ludzie radzą sobie z codziennymi trudnościami, pojawia się poczucie podziwu dla ich kreatywności i przedsiębiorczości.


IMG_1517.jpg



IMG_1714.jpg



IMG_4201.jpg



IMG_1532.jpg



Po porannym rekonesansie mam jedną ważną refleksję: NIKT ode mnie nic nie chciał. Nikt nie pytał, czy coś kupię, i nikt nie chciał ode mnie żadnych pieniędzy. To akurat ciekawe i chyba lekko zaskakujące. W całym tym tętniącym życiem mieście nie poczułem presji, z którą często spotykają się turyści w innych miejscach.

Ruszamy z Gozem na Fetish Market. 7 km pokonujemy za 1500 CFA, czyli niecałe 10 zł.
Wiele osób pisało, że nie warto się tam wybierać, ale ja lubię samemu sprawdzić, jak jest naprawdę, nawet wiedząc, że to może być turystyczna pułapka. Zanim tam dotarliśmy, zastanawialiśmy się, jak w takim miejscu zderzy się magia, historia i współczesność. To, co nas czeka, jest niepewne, ale także fascynujące.**

Fetish Market w Lomé to jedno z najbardziej fascynujących i wyjątkowych miejsc w Afryce Zachodniej, które przyciąga zarówno turystów, jak i osoby zainteresowane tradycyjną afrykańską sztuką, kulturą oraz duchowością. To miejsce jest znane z niezwykłego klimatu, który łączy handel, religię i folklor. Tyle wiedziałem, pogłębiając wiedzę filmami na YouTube przed wyjazdem. Wiedziałem więc, czego mogę się spodziewać.

Fetish Market, znany również jako Akodessewa Fetish Market, to rynek w Lomé, który specjalizuje się w sprzedaży przedmiotów związanych z tradycyjnymi wierzeniami religijnymi, duchowymi i magicznymi praktykami, które mają swoje korzenie w animizmie i religiach afrykańskich. Tego rodzaju rynek jest jednym z nielicznych w Afryce, który oferuje szeroką gamę przedmiotów związanych z fetyszyzmem, czyli praktykami religijnymi i duchowymi, które koncentrują się na czci przedmiotów lub duchów.

Warto tu dodać kilka słów o animizmie i samym Voodoo, by dać szersze zrozumienie dla otaczającej rzeczywistości.
Animizm to religijne i filozoficzne przekonanie, że wszystkie rzeczy w świecie, zarówno żywe, jak i martwe, posiadają duszę. Jest to jeden z najstarszych systemów wierzeń na świecie, występujący w różnych kulturach i religiach, szczególnie w Afryce, Azji, Amerykach i Oceanii.

Voodoo to religia, która wyewoluowała z animistycznych wierzeń zachodnioafrykańskich, zwłaszcza z regionów dzisiejszego Beninu, Togo i Nigerii, a potem rozprzestrzeniła się w obszarach Ameryki, zwłaszcza na Haiti, Dominikanie i w innych częściach Karaibów. Vodou jest złożoną religią, która łączy elementy animizmu z duchowością, magią, rytuałami oraz kultem bóstw i duchów. Przede wszystkim nie ma nic wspólnego z naszym hollywoodzkim wyobrażeniem czarnej magii. 8-)

Płacimy po 5000 CFA za możliwość wejścia i robienia zdjęć, ale mamy również w tej cenie przewodnika, który cały czas opowiada o tym miejscu, zwyczajach i rytuałach.


IMG_1537.jpg



Na targu można rzeczywiście spotkać wypchane zwierzęta, które są częścią lokalnych praktyk Voodoo i animistycznych rytuałów. Te przedmioty, w tym zwierzęce szczątki, czaszki, skóry czy kości, są uważane za mające specjalną duchową moc i często wykorzystywane w celach leczniczych lub ochronnych. W tradycjach Voodoo oraz w animistycznych wierzeniach w Togo i innych częściach Afryki Zachodniej, niektóre zwierzęta są uznawane za święte i pełnią ważną rolę w kontaktach z duchami lub w rytuałach uzdrawiających.


IMG_1553.jpg



IMG_1593.jpg



Według naszego przewodnika, każda choroba może zostać uleczona za pomocą odpowiedniego gatunku zwierzęcia. Wywar w zależności od potrzeb się pije lub wpuszcza pod skórę jako medykament. Nasz przewodnik pokazuje pionowe nacięcia na swoim torsie, w które były one wpuszczane. Widziałem później również u spotykanych kobiet takie nacięcia na dekolcie, więc chyba faktycznie tak to stosują. Ciekawe, choć jak się zastanowić, to u nas też podobne rzeczy dzieją się z medycyną naturalną, nie zapominając także o przyjmowaniu „Ciała Chrystusa”.


IMG_4142.jpg



IMG_1568.jpg



IMG_1542.jpg



Generalnie to dziwne i specyficzne miejsce. Ilość wypatroszonych zwierząt początkowo może szokować. Co ciekawe, wcale tam nie smierdzi. Truchła są wypatroszone i chyba odpowiednio zakonserwowane. Moim zdaniem niektóre tam leżą od kilku lat, bo część z nich widziałem na kadrach filmów na YouTube. To wszystko z pewnością jest pod turystów, ale jest to ciekawe miejsce, tym bardziej że duchowy aspekt ma rzeczywiście miejsce i nie jest wyssany z palca.

Jest sporo ciekawych masek. Ja akurat takie zbieram i przywożę z różnych krajów, więc można było oko nacieszyć.

IMG_1557.jpg



Trafiamy oczywiście do kapłana Voodoo. Takie wizyty są częścią tradycji, w której religijna i duchowa pomoc jest integralną częścią życia codziennego. Niektóre osoby zwracają się do kapłanów Voodoo, gdy borykają się z problemami życiowymi, chcąc uzyskać pomoc w rozwiązywaniu trudności. Postanowiliśmy skorzystać.
Najpierw dowiedzieliśmy się, że laleczki Voodoo są tylko suwenirem dla turystów, ale dopiero po aktywowaniu przez kapłana będą miały moc. Później Kuti chciał mocą kapłana pozbyć się chrapania, ale z jakiegoś powodu rytuał ten nie mógł być przeprowadzony w tamtym momencie. Nie do końca wiemy dlaczego, ale uznajmy, że to przez problemy komunikacyjne.
Kończy się na drobnych amuletach poświęconych przez kapłana, oczywiście za drobną opłatą. W sumie ciekawe doświadczenie. Można wierzyć lub nie, ale ceremonia była ciekawa, nawet jeśli uznać to tylko za folklorystyczne przedstawienie i modły.


IMG_1606.jpg



Kuti nie dał za wygraną. Kupił laleczkę i wrócił do kapłana w celu aktywowania. I co się okazało? Kapłan nie chciał tego zrobić, bo od razu powiedział, że chce to zrobić w złym celu. Nawet nie chodziło o pieniądze, bo ich nie chciał. Hmm… ciekawe.**

Była tam także „Świątynia Żelaza”, jeśli można tak to określić. To tutaj zbiera się ofiary od każdego, kto zajmuje się żelaznym rzemiosłem. Przywożone są tu ofiary ze zwierząt i odmawiane są modlitwy w nadziei, że interesy petenta będą prosperować. Jak nam przekazał przewodnik, w listopadzie będzie podpalony i czczony.


IMG_8942 (2).jpg


Oczywiście to nie jedyne miejsce po które przychodzi się po błogosławieństwo. Niektóre z nich nie wymagały wyjaśnień przewodnika.


IMG_1595.jpg



Generalnie, jak się głęboko nad tym zastanowić, to po pierwszej fascynacji tym miejscem przychodzi smutna refleksja. Sterty wypatroszonych psów i kotów… a na ulicy nie widziałem ani jednego psa. Ciekawe.

Na całym tym terenie były tylko dwa żywe zwierzęta. Mała małpka i kameleon. Nie jesteśmy jednak pewni czy taki stan posiadania nadal jest aktualny.

IMG_8933.jpg



IMG_1650.jpg



IMG_1665.jpg



Dziwne miejsce, ale nie mogę powiedzieć, że to był stracony czas. Ciekawe doświadczenie.
Wracamy do hotelu po bagaże, a czekając na taksówkę, próbowaliśmy jeszcze lokalnego rzemiosła ;-)


IMG_1670.jpg

Taksówka do Togoville - 100 zł, czyli 25 zł na osobę. Jechaliśmy w kilka osób, więc nie opłacało się szukać lokalnego transportu. Podróż trwała 1,5h przez malowniczą drogę wzdłuż wybrzeża. Po pewnym czasie zaczęły pojawiać się piękne widoki – widziałem rozległe plaże i błękitną wodę. Po drodze mijaliśmy Aneho, a zaraz potem zaczęliśmy okrążać Jezioro Togijskie.


IMG_1768.jpg



Droga była nieco kręta, ale zrozumiałem, dlaczego tak prowadzi, bo zaraz potem wjechaliśmy na odcinek, gdzie była tylko szutrowa droga, a czerwony pył unoszący się wokół, niemal zasłaniał widok. Na szczęście nasz samochód prowadził konwój, więc ci za nami musieli borykać się z ograniczoną widocznością.

Tuż przed Togoville wpadliśmy na punkt kontrolny – bardzo poważnie wyglądający. Szukanie w bagażnikach, kontrola paszportów. Choć w Mauretanii widziałem podobne punkty, to tego się nie spodziewałem. Po kilku chwilach kierowca przybił piątkę ze strażnikiem, a ich "wymiana" była szybka. Moneta przeszła z ręki do ręki. Strażnik rozpromieniony, a na pożegnanie dał mi przez okno… „żółwika”. W Afryce zachodniej za jedną z najwyższych monet CFA jest 500, za co dostajesz zaledwie 3,2 zł. Cóż, to tylko Togo.
Kierowca tłumaczył, że te punkty kontroli są związane z możliwością pojawienia się terrorystów, ale wydawało mi się to dziwne. Na północy kraju mogą się pojawić bojówki Al-Kaidy, ale na południu? To raczej nie ta historia.

Zostaliśmy wysadzeni tuż pod Kościołem Katolickim w Togoville. Miejsce ma ogromne znaczenie zarówno religijne, jak i historyczne. Kościół wiąże się z misjonarzami francuskimi, którzy przybyli, by szerzyć chrześcijaństwo. Jednak dla mnie najważniejszym wydarzeniem było, że w 1985 roku, Papież Jan Paweł II odwiedził to miejsce podczas swojej pielgrzymki do Togo. Jego podróż miała na celu umocnienie katolickiej wiary w Afryce, nawiązanie głębszych więzi z tym kontynentem. To nie jest tylko kościół – to miejsce symboliczne, pełne duchowej mocy.


IMG_1900.jpg



IMG_1915.jpg



IMG_1911.jpg



Wydaje się, że transport będzie problematyczny. W małych miejscowościach dla tak dużej grupy może być naprawdę ciężko coś zorganizować. Zagadujemy naszych kierowców, pytając, czy zawiozą nas na granice. W końcu dogadujemy się – cena za poczekanie 2 godziny pod kościołem, wizytę w Aneho i podwózkę do granicy to 60 zł – czyli tylko 15 zł na osobę.
Pojawia się przewodnik. Z miejsca proponuje, że oprowadzi nas po tej pełnej Voodoo okolicy. Brzmi rozsądnie, chociaż nie chce podać ceny. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że bilety kupuje się w biurze, które znajduje się kilka kroków dalej. Idziemy.

Okazuje się, że bilety kosztują 5000 CFA – czyli około 32 zł. Choć to nie mało, to nie mieliśmy lepszego planu na zagospodarowanie czasu. Wchodzimy na kompleks kilku chat, które, szczerze mówiąc, niczym szczególnym się nie wyróżniają. Jak dla mnie to tylko turystyczna Cepelia, która niczego mnie nie nauczyła. Warsztaty stolarskie i kilka obrazów, które oczywiście można kupić. Nic specjalnego.

Zatrzymujemy się nad brzegiem jeziora, a przewodnik zaczyna mówić o Voodoo i zauważam coś w tym miejscu mnie zaskakuje – widzę lokalną łódź, którą można przepłynąć na drugi brzeg jeziora. Mają tutaj więc swoją przystań promową, która za kilka złotych pewnie przetransportuje na druga stronę.


IMG_1801.jpg



IMG_1804.jpg



Wchodzimy do pobliskiej wioski. Kobiety, które zauważyły nasz widok, zakrywają swoje piersi. Czasem w wioskach widuję je nagie do połowy. Przewodnik zabiera nas do pierwszej świątyni lokalnego bożka Voodoo.


IMG_1832.jpg



IMG_1835.jpg



Oglądamy klasyczne domki w tej miejscowości i co widać na zdjęciu voodooński ołtarz domowy. W kulturze voodoo każde domostwo może mieć swój własny ołtarz, który chroni przed złymi duchami, przynosi błogosławieństwo, zdrowie i urodzaj. To miejsce, w którym rodzina składa ofiary, zapala świece, rozmawia z przodkami lub prosi o pomoc. W Togoville wiele rodzin utrzymuje takie ołtarze nawet jeśli chodzą do kościoła – duchy przodków są dla nich równie ważne jak Bóg chrześcijański. Czasem ksiądz wie o ołtarzu i po prostu przymyka oko ;-).


IMG_1894.jpg



IMG_1880.jpg



Przy okazji warto dodać, że to właśnie w Togoville, w 1973 roku, miało miejsce objawienie Maryi. W ten sposób religie tradycyjne współistnieją z chrześcijaństwem, tworząc unikalną przestrzeń duchową w tym regionie.

Voodoo to religia, która nie ma jednego centralnego lidera. W przeciwieństwie do innych religii, takich jak chrześcijaństwo, duchowość voodoo opiera się na lokalnych kapłanach, którzy odprawiają rytuały i mają kontakt z duchami. Są to osoby o specjalnym powołaniu, które pełnią rolę przewodników duchowych. W Togo, zwłaszcza wśród ludu Ewe, kapłani Voodoo mają kluczową rolę – prowadzą ceremonie, modlitwy, ofiary, pomagają w rozwiązywaniu problemów.

Rzadko spotyka się dorosłych w uliczkach, ale za to dzieci biegają tu dość licznie. Zresztą chętnie wchodzą z nami w interakcje.


IMG_4301.jpg



IMG_1890.jpg



Zbliżamy się do kolejnego ołtarza – z daleka widać, że niedawno składano tu ofiary z drobiu. Wciąż natrafiamy na dzieci biegające wokół, wesołe i ciekawskie. Docieramy do kolejnych świątyń i ołtarzy. Wszystko to niesamowicie mnie ciekawi i choć czasem spotykamy kilku ludzi, to w wiosce nie ma tłumów. Odczuwamy presję czasu – chcemy zdążyć do Grand Popo w Beninie. Bunio zaczyna być głodny więc lekko popędza przewodnika ;-)


IMG_1844.jpg



IMG_1855.jpg



Przy dużym, rozłożystym baobabie, który w tych rejonach ma ogromne znaczenie duchowe i symboliczne, spędzamy dłuższą chwilę. Nasz przewodnik wyjaśnia, że owinięte płynem konary drzewa są specjalnie przeznaczone dla nowo narodzonych dzieci, oddzielnie dla chłopców i dziewczynek. Tuż obok znajduje się mała, zamknięta zagroda, w której, jak mówi przewodnik, przebywają kobiety po porodzie, a także te, które chcą dokonać aborcji. Nie do końca zrozumiałem tę procedurę, choć była ona dość skomplikowana, z dużym naciskiem na aspekt duchowy.


IMG_4246.jpg



Ja, mimo presji, nie spieszyłem się. To miejsce ma w sobie coś autentycznego. Przewodnik zdecydowanie nie prowadzi nas po ścieżkach typowych dla turystów. Nauczyłem się że flagi voodoo wskazują miejsca kultu.
Zaskoczeniem jest jednak fakt, że religia katolicka i Voodoo bardzo się tu przeplatają. Wiele osób jednocześnie wierzy w Voodoo, a uczestniczy także w katolickich obrzędach. Dla nich, oba systemy religijne są integralną częścią życia. I choć Togo to kraj, w którym obecne są również inne religie, to Voodoo pozostaje głęboko zakorzenione w codziennym życiu.

Gdy wracamy do kościoła, zauważamy coś niepokojącego. W jednej z salek plebanii dochodzą dziwne dźwięki – coś jak intensywne modlitwy, ale z pewnym dramatyzmem. W kilka osób idziemy w stronę okna, przez które widać wnętrze.
To, co zobaczyłem, przeraziło mnie. Choć nie jestem strachliwy, to atmosfera w pomieszczeniu była wręcz paraliżująca. W środku, w otoczeniu obrazu Drogi Krzyżowej i krucyfiksu, stała grupa czarnoskórych osób – trzymali się za ręce, tworząc krąg. Ich modlitwy przyspieszały, tworząc wrażenie jakiejś mantry. Co jakiś czas w głąb tej monotonii wkraczały krzyki – stawały się coraz głośniejsze, bardziej przerażające.
Zaczynam czuć, że coś złowrogiego unosi się w powietrzu. Kobieta w kręgu upada na ziemię w konwulsjach – zaczyna krzyczeć, jakby ktoś ją opętał. Cała scena przybiera mroczny obrót. Myślę tylko o tym, by jak najszybciej się stąd oddalić. Jakiś mężczyzna zaczyna zbliżać się w naszą stronę, krzycząc i machając rękami. Bez oporów oddalamy się od tego miejsca dołączając do pozostałej części grupy.
To, co widziałem, było najprawdopodobniej afrykańskim rytuałem modlitewnym z elementami uzdrowienia duchowego lub wręcz egzorcyzmu. W Afryce rytuały mają zupełnie inny wymiar niż te znane z Europy. Byłem przerażony, ale również zafascynowany tym, co zobaczyłem.
Wiem, że zdjęcie nie oddaje emocji jakie mną targały w tamtym momencie. Mam jednak nagranie na telefonie które odruchowo zrobiłem i dzięki temu wiem, że nie przesłyszało mi się. Dźwięk tego nagrania za każdym razem powoduje u mnie gęsią skórę i dreszcze. To było wyjątkowe doświadczenie – i mimo strachu, czuję, że to było coś, czego nigdy nie zapomnę.


IMG_1907.jpg

Bierzemy nasze samochody i ruszamy w stronę Aneho. Krótki postój na zdjęcia, trochę spaceru, no i oczywiście – szukamy czegoś do jedzenia. Wybieramy lokal polecony przez naszego kierowcę. Zamawiamy danie serwowane w wielkich misach, typowe dla regionu.

Niestety, entuzjazm szybko opada. W środku znajdujemy głównie kości z resztkami mięsa, trochę sosu i kulkę fufy, czyli manioku. Smakuje... powiedzmy, że średnio. Ogólnie jedzenie w tej części Togo nas nie zachwyca.

Przed wejściem do restauracji kobiety sprzedają przekąski – chipsy z bananów i całe worki suszonych małż. Te ostatnie są ciekawe, choć twarde jak kamień. Bartek wybiera coś bardziej bezpiecznego – cały, świeżo obrany ananas za równowartość złotówki. Mówi, że nigdy nie jadł słodszego.



Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

tropikey 2 kwietnia 2025 12:08 Odpowiedz
Niezły początek opowieści. Jak rozumiem, emocje będą teraz stopniowo rosnąć :DCiekawe, co o Was sądzili inni pasażerowie, gdy opuszczaliście ten Y+ (w sensie, o przyczynach tego opuszczenia, a nie o Was samych) :D
maxima 2 kwietnia 2025 17:08 Odpowiedz
BRU chyba często daje białym Y+ bo u nas też dali ;) nie uprzedzając relacji napisze tylko, że serwis dość słaby jak na Y+, to samo co w economy, nawet sztućce plastikowe, więcej alko za to, fajnie bo jest więcej miejsca :)
pabien 2 kwietnia 2025 17:08 Odpowiedz
A nie! Jeszcze snacki cały czas dostepne
maxima 20 kwietnia 2025 12:08 Odpowiedz
Mnie też odrzucały ich dania. Ciężko to zjeść.
dad 21 kwietnia 2025 12:08 Odpowiedz
Ja nie do końca rozumiem z czego to wynika. Mięso maja, choćby mieli mieć tylko kurczaka. Przyprawy? Może to. W Tajlandii tez maja a mimo wszystko dla mnie kuchnia tam rewelacja. Może w Afryce struktura potraw, może podanie. Sam nie wiem.
pabien 21 kwietnia 2025 12:08 Odpowiedz
Mieliście smaczne, zwykle papu w przyzwoitych cenach i piwo w regulowanej (chyba) cenie 150 metrów na lewo od ośrodka, a jeszcze lepsze trochę przed Domem Pracy Twórczej. Pewnie Lions Bar też dobrze karmi.Widzę, że powinienem takie informacje umieszczać w relacji, ale trochę wstydziłem się mojego Avale PlageRozmawiałem z Belgiem i mi się wydaje, że on jest kierownikiem ośrodka, może ajentem ale nie właścicielem, jest tam bodaj 2 lata z 20 i myśli aby wrócić do Cotonou, bo w Grand Popo nudy.